Świat pędzi do przodu i wszystko, co nas otacza – zmienia się. Często są to zmiany na lepsze, ale są też takie… chyba na gorsze.
Dotyczy to także tematu bliskiego każdemu pisarzowi – mam na myśli druk książek i samych drukarni.
Coraz częściej ten etap powstawania książki staje się bezduszny, zimny, techniczny – wysyłasz pliki w otchłań internetu i po jakimś czasie odbierasz od kuriera przesyłkę z gotowymi książkami. Zwyczajnie, bez emocji, bez magicznej otoczki.
Swoją pierwszą książkę – “po drugiej stronie strachu”, miałam przyjemność drukować w małej, starej i klimatycznej drukarni offsetowej na obrzeżach Krakowa (dzisiaj już nieistniejącej).
Nieduża hala produkcyjna zastawiona nieznanymi mi, wielkimi maszynami, które pracowały niestrudzenie w akompaniamencie dziwacznych odgłosów. Sterty papieru zadrukowanego oraz tego, który dopiero czeka na swoją kolej, aby otrzymać “duszę” i nieść w świat jakiś przekaz.
Czyste arkusze na początku swej drogi tutaj zasysane automatycznymi przyssawkami, podawane są do maszyny. Tam przejeżdżają przez cztery wielkie niczym stary magiel moduły, w których jeden po drugim nadrukowywane są kolejne kolory składowe. Tak przynajmniej dzieje się w przypadku zadruku kolorowej okładki, ale wnętrze książki otrzymuje zawartość w tylko jednym module – tym z czarną farbą.
Zadrukowane arkusze lądują w końcowej części maszyny drukarskiej, gdzie są błyskawicznie osuszane.
W całym pomieszczeniu intensywnie pachnie papierem i farbą drukarską. Jest to wspaniały zapach – zapach “rodzącej się” książki, która ten zapach zachowuje jeszcze przez wiele miesięcy.
To było moje pierwsze spotkanie z takim miejscem, ale ten klimat i uczucie magii zostanie ze mną już na zawsze.